Właśnie przyszło mi do głowy, że każda mama, zwłaszcza ta pierwsza mama,
tzn. ta która ma swoje pierwsze dziecko, powinna się nauczyć nie
narzekać. I wbić to sobie do głowy, jak przykazanie: Nie narzekać w
mowie, piśmie a nawet w myśli!;) Właśnie dlatego, że powodów do tego,
codziennie, jest tysiąc i więcej...
Po pierwsze narzekanie osłabia i
wprowadza w jeszcze gorszy nastrój i jeszcze większą czarną dziurę; po
drugie stajemy się nieznośne i zaczyna się nas unikać, a i łatwiej wtedy
usłyszeć, zwłaszcza od najbliższych (niesprawiedliwe to fakt) teksty
typu: "Masz czego chciałaś, więc...nie narzekaj!" itp., itd. Czy
rzeczywiście jesteś w stanie chcieć tego, na co narzekasz? Wiedzieć i
przewidzieć, że chcesz właśnie t e g o, jeszcze przed ciążą, kiedy dopiero
budzą się w Tobie zamiary, plany, instynkty, czy cokolwiek w kierunku
chęci urodzenia swojego dziecka? Oczywiście, że nie. Jest to niemożliwe.
Żaden poradnik, dobre rady koleżanek, fora o macierzyństwie nie
przygotują Cię na to, czego doświadczysz sama, zaraz po porodzie i przez
następny rok, lub więcej ( mam na myśli ten "najgorszy"- najtrudniejszy
czas z dzieckiem), bo nie mogą. Dopiero tzw. praktyka, i powtarzanie
wszystkiego dzień w dzień doprowadzają do tego stanu, w którym nie tylko
mówisz, że zaraz zwariujesz, ale wiesz dobrze, że to coraz bardziej
realne, że naprawdę się dzieje, że nie przesadzasz, powtarzając: " nie
mam siły", "chcę tylko szybciej zasnąć", "nie chcę dzisiaj wstawać w
nocy- ani razu", "nie mogę już słyszeć tego ciągłego maaamaa".
Myślę, że jedyne,
jak można sobie wtedy pomóc, to nastawić się na przeczekanie. Nie okresu
niemowlęcego i trochę starszego, ale konkretnie: na przeczekanie każdego
dnia i każdej godziny. I dotrwanie do tego momentu, kiedy Twoje dziecko
ląduje w swoim łóżeczku, a Ty na kanapie: z herbatą, gazetą, laptopem,
lub przed telewizorem, robiąc w końcu to, na co przez cały dzień nie
było chwili i pozwalając, żeby cała Twoja powykręcana i rozczochrana
dusza wróciła w końcu na swoje miejsce. Ja się tak ratuję. Próbuję. I
postanawiam i staram się zmieniać myśleniowe nawyki, aby nie pogrążać siebie
jeszcze bardziej, nie taplać w tych wszystkich "jak mi niedobrze i
zaraz umrę i rzygam już tym wszystkim". Bo zauważyłam, że myśląc w ten
sposób tylko to podkręcam , siebie nakręcam, jestem jeszcze bardziej
wkurzona, zmęczona i "nieszczęśliwa". Żadnej ulgi. Dlatego, myślę, że warto się
przestawić... Choć to trudne, jak przenoszenie lokomotywy na inny tor....
Wydaje mi się, że w podobny sposób uczy się przy dziecku cierpliwości. Ale to jeszcze wcześniej, na innym etapie. Choć i wtedy podobnie, pojawia się "oświecenie", przekonanie, że inaczej się nie uda, nie ma sensu "walczyć"-trzeba się w tę cierpliwość zaopatrzyć i profilaktycznie, niczym strój na wyjątkową okazję, już ją przywdziewać, kiedy tylko zbliża się kryzys ( pojęcie bardzo szerokie i bardzo sytuacyjne w kontekście dziecięcego kryzysu;!)
W tym całym zamieszaniu o którym wyżej mowa nie mam na myśli tego, że nie należy od czasu do czasu, dla własnego zdrowia psychicznego, wyżalić się komuś bliskiemu i ponarzekać ile się tylko potrzebuje. Pewnym jest, że tego rodzaju oczyszczenie to inna historia i jest wręcz niezbędne, żeby można było na nowo stawiać czoła "zadaniom"... Bardziej chodzi mi o skupienie na własnej głowie; analizie tego, co w niej na co dzień kipi i huczy, i co z tego nam się przydaje, a co tylko szkodzi.
Dobrze jest czasem zatrzymać się i pomyśleć nad tym, co robimy. Czy jest to to, czego naprawdę chcemy? Czy tak chcemy się czuć? I takie odkrycia, o których piszesz są bardzo cenne, bo dzięki nimi wiesz, jak możesz samej sobie pomóc. Aczkolwiek praca nad sobą jest trudna.
OdpowiedzUsuńDzięki, o to mi właśnie chodzi, że często odpowiedź i pomoc nie jest gdzieś tam- schowana i ukryta, i trzeba na nią czekać, lub nie robić nic- często ona jest w nas i sami możemy sobie pomóc, spróbować chociaż.
Usuń