22 grudnia 2016

Książki pod choinkę i nie tylko...

Książka to chyba jeden z tych najbardziej "bezpiecznych prezentów"... Oczywiście dla tych, którzy książki lubią, czy nawet kochają! Bo tym nigdy za wiele i nigdy się nie znudzi ;) Wiem to po sobie i od kiedy Witek zasypia przy wieczornym czytaniu książki "do poduszki" mam nadzieję, że i On zawsze z książki się ucieszy. Teraz tak jest, i oby mu szybko nie minęło, bo wiadomo jak jest... Kto teraz rządzi światem, jakie media..te p....one  smartfony itd.;)
Póki co: czytamy! Odwiedzamy biblioteki; książki kupujemy i dostajemy. Witek zauważył nawet, że mało ma już miejsca na swoim regale... Ale co to za problem! Zrobimy nowy regał!;)

Książki, które wyjątkowo nam się ostatnio podobały i takie, które mogłabym polecić na prezent świąteczny to na pewno (kolejność przypadkowa):



- "Złoty Potok" Henryk Bardijewski

Bardzo przyjemny, literacki język, ciekawa historia; trochę poetycka, trochę filozoficzna, z ładnymi ilustracjami... Wciąga i miło się przy niej zasypia.



- "Nero Corleone.Kocia Historia" Elke Heidenreich

To równie dobrze książka dla dorosłych! Co chyba zdradza trochę sam tytuł...Żadne słodkie zwierzaki, kocie przytulanki...Nie, to historia "z życia wzięta", którą czyta się trochę jak biografię "pewnego łotrzyka"... Tak samo zadziornego, jak i uroczego. Nie tylko dla fanów kotów. Wracałam myślami do tej bajki kilka razy, bo jest taka inna, taka... dojrzała? Nie wiem. Na pewno warto ją poznać. Choć to nie pozycja dla "księżniczek".

-"Elf i Raptulla" Agnieszka Tyszka

Znowu bogaty, poetycki język. Autorkę znam też z innych opowieści i bardzo cenię... Przemiłe są te historie. Elf i Raptulla to taka mini bajeczka, "na jeden ząb", ale mądra, z morałem, i na pewno działająca na wyobraźnię!



-"Elmer. Słoń w kratkę" David McKee 

To zapewne jedna z najbardziej kolorowych książek dla dzieci, jakie kiedykolwiek widziałam! Duża, pięknie wydana. I tak kolorowa, soczysta, że można się tymi kolorami upić i nasycić, jak najpyszniejszym deserem! Słoń, jak można się spodziewać ma rożne przygody, ciekawsze lub mniej, ale te ilustracje... dla nich samych warto! Dają jakieś takie ukojenie, a jednocześnie optymistyczny zastrzyk! Może szczególnie zimą tak to działa na oczy - spragnione żywych barw...


Na razie tylko tyle, ale chyba rozwiniemy ten wątek, bo jest o czym pisać:)


28 listopada 2016

Radość radości nierówna

Co mnie najmocniej wzrusza, zachwyca i cieszy, to kiedy mogę obserwować u Witka jego niczym nieskrępowaną Radość. Taką, o którą my dorośli staramy się, zabiegamy, próbujemy na nowo w sobie wzbudzić, a którą dzieci i podobno zwierzęta ( przeczytałam ostatnio u Lowenna) mają ot tak, po prostu, nie skrępowane jeszcze całą kulturalno-tradycyjno-wychowowczą siatką ograniczeń no i niepozbawione dzięki temu swojej niewinności, spontaniczności, "czucia" po prostu...

Kiedy mój syn śpiewa: "Kocham moje brumy, małe i duże i moje zabawki, moją mamusię i tatę, kocham zimę i kocham cały świat" - to jest to takie szczere, takie wyraźne, ma taką moc, jak... mało co.  Ma siłę modlitwy i mantry. Jest prawdziwe. Porusza. Zachwyca. I daje do myślenia...czy ja sama z podobną łatwością i lekkością potrafiłabym zaśpiewać coś podobnego? Tylko i wyłącznie dlatego, że w ten właśnie sposób czuję, bez innych wyszukanych powodów. Wystarczy to...a i tak trudno. Choć jeśli to mnie cieszy ( co "kocham"), na tym opieram swój świat, z tego wynikają moje wartości, to stanowi sens mojego życia...to dlaczego tak trudno jest nam...czerpać z tego radość? Dlaczego wciąż powtarzamy sobie: "No pewnie, to jest fajne, cieszę się z tego, dziękuję za to, jestem wdzięczna, ale gdyby tak jeszcze..." Czyli: niekończąca się historia życzeń i oczekiwań.

Tymczasem Witek, bierze kąpiel, odwraca się do mnie, przerywa zabawę i mówi: "Mamusia lalęta, ja mamusię kocham cium osiem lefów... i kocham zimę?". :)

Dzikie gęsi i inne cuda

Sadziliśmy dzisiaj w ogrodzie, sprzątaliśmy trochę, nawet przesadzaliśmy. Witek, chociaż mocno zakatarzony uwijał się z podwójną energią! Nagle z nieba dało się słyszeć znajomy dźwięk - gęsi lecą. O, nie to pierwszy klucz, czyli już odlatują... - pomyślałam i od razu mówię do Witka:
- Popatrz na niebo, ciekawe jakie to ptaki lecą? Gęsi po swojemu, jak zwykle, robią trochę hałasu...
A Witek patrzy w górę, odwraca się do mnie i z całą pewnością i spokojem odpowiada:
- To pingwiny!
:)
Uwielbiam go!

Dlaczego w pewnym momencie już nic Cię nie zdziwi, a kiedy odkrywasz kolejną "psotę", z prawdziwie stoickim spokojem, przechodzisz nad nią do "porządku dziennego"? Dlatego, że jest ich tyle i częstotliwość wciąż wzrasta, że to jedynie zdrowe i rozsądne zachowanie:)

Dlatego nie dziwi mnie, kiedy otwieram szafkę z pościelą, a stamtąd, jak żywe wyskakują na mnie "zakopane" żołędzie; kiedy w moich skarpetkach pochowane są "dinusie" i inne stwory. Albo, gdy zakładam gumowce i trafiam stopą na samochód lub inny pojazd, który prawdopodobnie ma tam teraz swój garaż...
Witek zaczął od niedawna rozbierać się przed kąpielą jak kowboj zarzucający lasso. Tyle, że on w ten sposób postępuje ze swoim ubraniem. Dlatego nie dziwią mnie jego spodnie znalezione pod prysznicem, ani skarpeta w koszyku z kosmetykami, między odżywką, a tonikiem.
Nie dziwi mnie, kiedy on mówi językiem, jak ze starych ksiąg, opowiadając mi o kimś: "Jego imię było.... i tu pada imię, najczęściej wymyślone, które brzmi Bykut, Pikot, Bagut, Begot itp. Takie imienne słowotwórstwo...

Witkowy język...To temat na osobny wpis. Mamy już słownik, którym sami posługujemy się czasem. I brzmi to jak tajemny kod, tylko dla nas dostępny. Oto fragment niealfabetyczny (niektóre ze słów wyszły już z obiegu, zastąpione poprawną wersją...):
pynu- drabina, stołek
si -woda
ki -dziękuję
tocium -ogien
ciecium-duży
cieciu- światło
si- mucha
pasolena- parasol
uuu- zimno
habuś- rabuś
luz-guz
jem-wiem
loda-woda
ciapci-kwiatek
jeju-widzę

Inne teksty Witka, najczęściej przez nas samych używane:

1. „ Mój dzień be siku” – jako że be siku oznacza kupę, należy rozumieć, że to nie najbardziej udany dzień; ale to stwierdzenie pojawia się przeważnie u Witka wtedy, kiedy trzeba coś zrobić, za czym nie przepada... na przykład wymyć włosy, albo posprzątać zabawki itp.
Używamy sobie tego tekstu swobodnie,zwłaszcza pod koniec dnia, kiedy nam się już nic nie chce, albo kiedy zdarzy się faktycznie coś mało ciekawego ;)

2. „Gdzie ten dzieć?” -  kiedy szukamy kogoś, lub...czegoś

3. „Ja nie jeju” – ja nie widzę...nie mogę zobaczyć, nie widziałem itd.

4. „Razu...” – jako wprowadzenie do historii; tak Witek zaczyna opowiadać bajkę...

5. „bida baba”, „bida bagu” „biga bagu” – coś w sensie: pomieszanie z poplątaniem; albo...boli mnie głowa;)

Jest tego oczywiście więcej, ale muszę zapisać cokolwiek, żeby mi z głowy nie wyleciało:)
Oczywiście uwielbiam te jego skróty i "niepoprawności", głównie dlatego, że przyjdzie czas, w którym naturalnie znikną i wtedy będziemy już wszyscy "mówić tak samo"...




28 września 2016

Czas na więcej czasu...

Ach, żeby tak mieć czas na wszystko, co by się chciało zrobić w ciągu jednego dnia! Ile razy jest tak, że setki niespodziewanych wydarzeń i okoliczności zmieniają cały plan i przygotowany wcześniej porządek, listę z punktem po punkcie... Od kilku dni zatrzymuje mnie przeziębienie. Jest jak za małe buty i za ciepły sweter- niby możesz chodzić, ale powoli, niewygodnie, a przy tym to za ciepło, to znowu za zimno i lepiej nie wystawiać się na wiatr...
Wituś wstaje rano, słyszy, że kaszlę i pyta, zatroskany:
- Mama chola?
Kiwam głową.
- Mama brumą pani...
No, do lekarza to jeszcze nie, ale do apteki owszem;)

Tak, czy inaczej...Nie robimy tego, co było zaplanowane. Zamiast tego siedzimy w domu i nadrabiamy zaległości w wypełnianiu podarowanych kolorowanek, książeczek z rebusami i innymi zagadkami, naklejkowymi zwłaszcza...

Ogród powoli zmienia się i zahacza o chłodniejsze tony; coraz więcej trzeba by już w nim uporządkować. Czekają cebule wiosennych kwiatów do posadzenia. Już widzę ten podział prac: ja kopię dołki, Witek wrzuca "psiapsi".
Ogród, mimo dużego nakładu pracy, dał nam tyle w tym roku, że, aż trudno ocenić ile... Niesamowicie cieszę się z jego powstania. Nawet w tak okrojonej jeszcze i niepełnej wersji był niezwykle przyjemnym miejscem do spędzania wolnych chwil; zabaw z Witkiem, jego biegów, "startów", kopania piłki, chowania się za leszczynami... I wspólnych prac: siania, sadzenia, podlewania, nawet wynoszenia zielska... A potem "ucztowania" przy krzakach malin, jeżyn i koktajlowych pomidorków.
Widok takiej małej rączki sięgającej po truskawki, czy poziomki; dziecka buszującego wśród owocowych krzaczków jest cudowny, bo zawiera w sobie coś zupełnie prostego i naturalnego: bierzemy z natury to, co ma najlepsze do przekazania, w dodatku spokojni o to, że nie ma w tym żadnych świństw i nikt nas nie oszukuje.
Dzięki tym wszystkim ogrodowym wycieczkom, na spacerze w parku Wituś mówi: "Mamo to róze!" Poznaje... Co jeszcze tam robi?
Wykopuje marchewki łopatką do wsadzania sadzonek.
Wydłubuje ze strąków bób.
Szuka w gęstwinie liści ogórków.
Odbiera ode mnie zerwane cukinie.
I codziennie sprawdza jak duże są już  dynie i "harbuzy", za każdym razem zachwycając się: "O ja!".
Dotyka wysokich cynii i zrywa swoje ulubione nagietki, które później stawiamy w domu do wody, a on, jedząc przed nimi śniadanie mówi: "To moje psiapsi mamo".
Czy to ma sens? Tak ogromny! Szczególny! I warty całego zachodu, wszystkiego...

15 września 2016

Sens w tym, żeby był ślad

Właśnie zauważyłam, że ostatni post tutaj figurował na liście z numerem 50. O kurczę, nie powiem, że nie jestem zaskoczona! Powiem, że jestem!;) Nie liczyłam dotąd tych wpisów i wcale bym nie przypuszczała, że tyle się już nazbierało!
To ciekawe, bo ostatnio, zastanawiając się nad sensem i brakiem-sensu w robieniu rożnych rzeczy, przemyśliwałam także pisanie tutaj. Ale szybko mi się przypomniało, jaki był główny cel i zamierzenia tego miejsca. Właściwie nie robię tego tylko dla siebie. Właściwie to przede wszystkim robię to dla innych; tych najbardziej i szczerze zainteresowanych, którzy nawet jeśli w postaci obserwatorów dwóch;) to jednak...są. I wiem, że te wpisy czytają. A tak zupełnie poważnie, to piszę to dla Witka. Bo wierzę, że kiedyś, kiedy to wszystko wydrukuję, post po poście i zgrabnie zbiorę w jakąś blogo-książkę, to On ja z zainteresowaniem przeczyta. O tym, o czym ja nie będę mu w stanie opowiedzieć, bo najzwyczajniej wszystkiego nie zapamiętam.

Życie pisze tyle historii, tyle niesamowitych dialogów, monologów! Kiedy masz aparat pod ręką, łatwo go wyciągnąć i szybko "złapać chwilę", uwiecznić na fotografii; ale kiedy słyszysz jakiś zabawny tekst od swojego dziecka, porównanie, albo wyznanie, typu: "Ja kocham moją mamę" z uwielbieniem na twarzy i miłością w oczach... to zostaje Ci to tylko zapamiętać, kiedy powiedział tak pierwszy raz. Bo jest to niezwykłe, niepowtarzalne i ma swoją wagę, moc i siłę!
Pamięć zaciera niestety obrazy, a co dopiero słowa... i później to wszystko śmieszne, urocze, kochane...ucieka i znika.
Może więc to rodzaj jakiejś obsesji, ale padłam jej ofiarą i stałam się swego rodzaju stróżem! Nie chcę żeby się zatarło, żeby przepadło. I widzę w tym duży sens. Na tyle duży, żeby tu dalej zaglądać.

Kiedy Natalia Przybysz w jakimś wywiadzie wyjaśniła, że słowa "nazywam się niebo" z jej znanej piosenki, o tym samym tytule ( którą nota bene słuchałam w słuchawkach na spacerach, przemierzając leśne i polne drogi z Witkiem w wózku), wymyśliła jej córka, w czasie zabawy , a które ona sobie zapisała i później wykorzystała w tekście piosenki, to tylko mnie utwierdziło w zapisywaniu i moim. Bynajmniej nie dlatego, że mam w planach karierę muzyczną;)

Co takiego, ostatnio powiedział nam Witek?
Na przykład, w czasie jazdy samochodem, nagle zakomunikował:
- "Mamo, ja lubię las. Kocham go!"
Albo dzisiaj:
- "Mama ma imię bambus. Tata jest kjulik, ja jestem lewem, a mama nie-nie" ( czyli słoń...)
No i jak tego nie zapisać? ;)



31 sierpnia 2016

Jak dobrze nie mieć końca wakacji...

...bo trochę tak jest. Nam lato nie robi "ciach" na ostatnim dniu sierpnia. Możemy sobie pozwolić na płynne przejście we wrzesień, w starym rytmie dnia.
Po wyjeździe wszystkich wakacyjnych, ale "szkolnych" już dzieci, wokół domu zrobiło się pusto i dziwnie nieswojo. Będziemy się musieli do tego przyzwyczaić, choć jak wiadomo, zwłaszcza na początku, jest to rodzaj ciszy z gatunku mało przyjemnych.

Tymczasem, jeszcze wczoraj udało nam się spędzić fantastyczny dzień na puszczaniu latawców. Wybraliśmy się na spacer za naszą część wsi i na drodze do starej stacji kolejowej zaczął się główny pokaz. Cudowne uczucie i piękne widoki; popołudniowa pogoda wspaniale dopisała. Nawłoć wirowała, wstążki latawców też; ciężkie i ciemne chmury próbowały nas dogonić i wciąż deptały po małych piętach, ale słońce było wtedy wyraźnie po naszej stronie- wydłużało cienie i odprowadziło nas później do samego domu.
Dzieci piszczały, plątały sznurki, marudziły, że: "kto poniesie latawiec?", "kto poniesie kijek?", "kto znajdzie babkę na skaleczony przez ostrą trawę palec?", ale to słońce... kolory, latawce w górze, ich zadowolone miny, zapach jabłek w trawie z przydrożnych jabłonek...to wszystko pisało się na lato magiczne, lato jak z bajki, a raczej powieści dla dzieci; z klimatem ze starych filmów, w stylu "Wakacje z duchami". Trudno się było nie zapomnieć i nie wsiąknąć na chwilę w ten mikrokosmos spraw, pomysłów, zabaw i radości dziecięcych. Świat widziany i odbierany z ich perspektywy. I przypomnieć sobie, jak to było, kiedy się samemu miało tyle lat. Czy podobnie?

Witek coraz rzadziej chętny do pozowania, więc niewiele zrobiłam zdjęć. Ale te, które są dobrze oddają atmosferę tamtego czasu. Zimą trudno będzie uwierzyć, że to wszystko miało miejsce! Czasem dobrze jest i w ten sposób zanurzyć się w lato. Zapamiętane na zdjęciach smakuje sentymentalnie, ale przywołuje dobre chwile, a tych nigdy za wiele!




22 sierpnia 2016

Pierwsze książki...z biblioteki!

Tak, to nie żarty. Byliśmy dzisiaj w naszej małej wiejskiej bibliotece, spontanicznie, przy okazji, bez żadnego planu, po drodze i na koniec spaceru..., gdzie Pani założyła Witkowi jego własną kartę.

Wybraliśmy 4 książeczki, a właściwie to mały czytelnik je wybrał, bo na większość moich propozycji kręcił nosem i widziałam już, że zaczyna się scena pt. "ja sam". No to niech wybiera...

Jestem przeszczęśliwa nie tylko dlatego, że to "już" i "stało się", bo jakby nie było to zapowiedź pewnego okresu i swego rodzaju wtajemniczenia; poza całą organizacyjną otoczką- wejścia w inny świat, poznanie świata książek...bardzo bezpiecznego i wiernego. Jak mało co pewnego...
Najbardziej cieszy mnie to, że Witek polubił zasypianie przy książce; czyli ja czytam mu wybraną książeczkę, on słucha i po kilku minutach zapada w tak głęboki sen, że jest to dla mnie, przyzwyczajonej raczej do jego późnego zasypiania, jakimś ewenementem i wydarzeniem na skalę!
Nachylam się nad nim z niedowierzaniem i sprawdzam "czy aby na pewno"? ;))
Ale jest, śpi:)

21 sierpnia 2016

Magicznie, muzycznie...

Chciałabym wiedzieć, co zapisuje się w takiej małej głowie... Jakie obrazy, jakie wrażenia; czy mając 3 lata można przeżyć coś tak głęboko, żeby zostało w człowieku na później i miało później wpływ na inne rzeczy, doznania, wybory itd. Zwłaszcza jeśli są to pozytywne doznania. W jaki sposób na przykład kształtuje krajobraz, przestrzeń, pierwszy raz widziane góry? Widoki rozległe po horyzont?
Góry to jedno... Wspaniały czas, zero zmęczenia, zaciekawienie i radość, które u dzieci jeszcze więcej znaczą i większy mają urok...
A co z muzyką?
Kiedy nagle ze znanej przestrzeni wyłania się coś tak innego i nieznanego jak wielki instrument, prawdziwy, niezwykły, żywy... Wiolonczela.
A człowiek, który potrafi pięknie na nim grać, staje na przeciwko i gra tylko dla ciebie. Za nim szumią-tańczą stare dęby, w dole płynie rzeka, bo wszystko odbywa się w wyjątkowym miejscu, za miastem....
Wcześniej pan pozwala dotknąć strun, smyczka... Uśmiecha się, wyciąga nóżkę, ustawia wiolonczelę, a ona otoczona trawami zaczyna czarować i wprowadza nas w całkiem nieznany świat i od razu ma się wrażenie, że właśnie dzieje się coś wyjątkowego i ważnego... Ciarki na plecach...

Wituś bardzo zadowolony. Przez chwilę tańczy na drodze, unosi się kurz. Potem znalezionym patykiem robi „pisiu”, rysuje dom i si ( wąż); dla niego być może to kolejna atrakcja, ale mam wrażenie, że na tym się nie skończy.
Ślad zostaje nawet na piasku, a co dopiero...



19 sierpnia 2016

Latawce, dmuchawce, wiatr....

Dzisiaj odwiedziła nas Marta...Tak, ta sama która pojawiła się już w poprzednich postach. Przyszła zobaczyć się z Witkiem, ale nie przyszła sama. Przyniosła swój prezent od Babci znad morza- latawiec z "angry birds" za 9,90 zł , co sama dodała w odpowiedzi na pytanie, skąd go ma ;) Uspokoiła mnie też, że gdybym chciała kupić podobny dla Witusia, to na pewno znajdę, bo ona widziała już takie wcześniej i przeważnie są "same chłopakowe wzory". Sama, biedna, musiała wybrać jakiś w miarę uniwersalny dla siebie... Stanęło na ptakach;)
Latawiec- prosta konstrukcja, za to szczęścia daje co nie miara. O tym przekonaliśmy się w chwilę później.
Wituś też miał latawiec- prezent z urodzin, i  dawał on nawet radę, ale jak zauważyła Marta, taki to jest typowy do wiatru, a jej potrafi latać nawet, kiedy wiatru nie ma... Trochę w tym było racji; cała przewaga brała się z innego kształtu - szerokich skrzydeł... Witkowy był podłużny i wąski, więc nie wzbijał się tak szybko, mimo, że trochę się o to starałam, biegnąc zaangażowana przed siebie i sprawdzając co chwilę efekty tego wysiłku...
Tak, czy inaczej mieliśmy uroczy wieczór. Mimo, iż sierpień  nie rozpieszcza nas ciepłem, latawiec wymusił małą rozgrzewkę, a zachód słońca w ciepłych pomarańczach ocieplił nam powrót do domu.
Było prawie jak u Kubusia Puchatka;)



25 maja 2016

Kos w ogrodzie, skowronek nad nami

Maj. A u nas tyle się dzieje. W maju zawsze się dzieje; ten nagły wybuch i ożywienie w świecie przyrody przekłada się i na nasz zapał i energię, chociażby do pracy w ogrodzie. A jest tam co robić, bo ogród dopiero powstaje, budzi się, nabiera kształtów i jakiejś niezbyt rygorystycznej, ale jednak formy...
Obserwujemy ptaki, ptaków jest tu sporo; te szukające nasion między ścieżkami w ogródku warzywnym, i te nad nami, które na spacerach, na polnej drodze, dają prawdziwe popisy swoich wokalnych możliwości!
Witek jest mistrzem podlewania i wrzucania kamieni wszystkich rozmiarów do wiader z wodą. On je wrzuca, ja wyciągam... Siejemy razem kwiaty i warzywa, on znowu wrzuca... nasionka. To jego ulubione zajęcia i widać, że sprawiają mu przyjemność, bo nigdy nie muszę go za długo namawiać do takich prac.

Dzisiaj zostaliśmy w domu. Pogoda popsuła się, było chłodniej, padał deszcz. Witek nie w humorze, nie chciało mu się nawet iść na "hopa" (trampolina) poskakać ( "mamusiu, ja koki").
Po tym, jak mi rano sam oświadczył, że jest "choly" (faktycznie ma katar), zapytałam:
-Wycierasz nosek?
-Taa...
- Na pewno?- słyszę, że mu tam wszystko bulgocze.
- Nie.
To był trudny dzień...
Poza tym Witek był "gapą", jak sam o sobie mówi, bo wychodząc spod stołu, gdzie zrobił "ciecium dom dla pisiów" (duży dom dla misiów) nabił sobie guza, czyli "luza"...

Dopiero po południu spodobała mu się zabawa z Diniem- dmuchanym zielonym smokiem, którego później zaprosił także do kąpieli ("Mamusiu, ja i Dinio, myju, telaz") i chociaż Dinio zajął mu połowę miejsca w wannie, zabawa była przednia. Smok był myty i spryskiwany wodą z butelek i psikawki. Radość i kupa śmiechu plus popisy przed smokiem-Diniem-kompanem. Podłoga cała w wodzie...
A jeśli ktoś się zastanawia, co może robić mama po kąpieli swojego dziecka, to poza rutynowymi czynnościami, takimi organizacyjno-porządkowymi, może ona też wycierać niejakiego zielonego Dinia, gdyż jej synek zapragnął dziś z nim zasnąć... Dinio zdecydowanie ma swój dzień!