25 listopada 2014

Gorączka i deszcz

Jest taki stan, w którym niepokój miesza się ze zmęczeniem, złość ze strachem i bezradnością. Ja go osiagam, kiedy Witek choruje, ma wysoką gorączkę, budzi się często w nocy, patrzy na mnie i wiem, że cierpi; że On sam nie rozumie, co się z nim dzieje, a ja poza podaniem mu leku nie wiele mogę zrobić.

Pada deszcz, jest koniec listopada. Może nie jest tak zimno, jak to kiedyś bywało ( "za moich czasów...") o tej porze roku, ale wirusy i tak krążą. Dopadły i nas. Chorujemy od tygodnia...Dlatego nie wychodzimy z domu. Ostatnia nasza przygoda miała miejsce w czasie powrotu ze spaceru, kiedy przechodziliśmy koło przedszkola. Zatrzymała się tam wielka śmieciara, Witek juz z zdaleka krzyczał w jej kierunku "Ooooo!", więc kiedy tam podeszliśmy, zatrzymałam wózek, żeby mógł się spokojnie i do woli napatrzeć.:) Dwóch Panów obsługujących tę całą machinę i ciągnących akurat kubeł do oczyszczenia spojrzało na nas, a jeden przekrzykując hałas silnika, krzyknął do Witka:
- "Ucz sie lepiej Mały, bo skończysz tak, jak my..." Ale nie było to gorzkie, raczej zabawne. Oni sami zaczęli się śmiać. A ja tylko pomyślałam, że gdyby tak dzieci słuchały, kiedy się im to tłumaczy, to pewnie rzadziej by później żałowały, jak tych dwoje teraz...

Tymczasem... my nadal w domu. Pomysły na zabawy kończą mi się, a i Witek nie jest nimi mocno zainteresowany. Rajd samochodów pod podnóżkiem z łazienki już się znudził, namiot z poduszkami i kocykiem w środku, też... Oglądamy traktory (nie miałam pojęcia, ze na You Tube można znaleźć tyle filmów o traktorach! Wygląda na to, że kręcą je prawdziwi pasjonaci-amatorzy ze wszystkich stron świata! Witek oczywiście zadowolony, bo jest w czym wybierać!;)

Słuchamy piosenek (projekt Putumayo dla dzieci i ich piosenki z serii World's Playground to także mój ulubiony zestaw, ale mamy też rodzimego "Kotka Puszka z czarną łapką" ;) Witek nawet w gorączce ma pomysły typu: "jedzenie serka widełkami z kompletu klocków LEGO", na co mu ostatecznie pozwalam, tłumacząc to przejawem dziecięcej kreatywności;) Co jeszcze robimy? Wszystko to pomysły Witka:
- zakładanie skarpet na ręce i bieganie z nimi, jak z rękawiczkami
- układanie, wkładanie i wykładanie klocków do wytłaczanki po jajkach
- "pisiu-pisiu" i stempelki w Jego zeszycie
- oglądanie bez znudzenia książeczki z traktorami i innymi pojazdami  (na jednym obrazku policjant wyprowadza z domu złodzieja, i nie wiem dlaczego, ale Witek zawsze, pokazując na niego mówi: "Baba!" To chyba przez podobną fryzurę!;)))

Dzień się dłuży, ale w końcu mija; przychodzi czas kąpieli i "myju-myju"... Najgorzej jest w nocy. Nocy sama nie lubiłam, kiedy byłam mała i chorowałam. Wszystko wtedy wydawało się gorsze, silniejsze, bardziej bolące, a godziny wlokły się do rana niemiłosiernie.
Dzisiejszej nocy Witek wtulał się we mnie tak, że momentami nie mogłam swobodnie oddychać. Musiałam go trochę odsuwać od siebie. Kiedy leżeliśmy tak, nad ranem, pomyślałam, że właśnie leżymy w pozie z obrazu ! Identycznie się ułożyliśmy. Pierwszy raz przyszła mi do głowy inna interpretacja tamtej sceny....

21 listopada 2014

Obraz

Jest wiele obrazów i fotografii poświęconych, dosłownie lub w przenośni, macierzyństwu. Nie jestem zbieraczką, ani wielką fanką takich, ale widziałam już wiele, przy których można zatrzymać się na dłużej i które od pierwszego "spojrzenia" wywołują konkretne emocje... Na swoim koncie  Pinterestowym mam m.in. tablicę zatytułowaną "mothers", a tam zdjęcia różnych, często znanych kobiet: aktorek, piosenkarek ze swoimi pociechami, w sytuacjach niefilmowych i mało "branżowych". Czyli coś w stylu: domowe zaplecze Audrey Hepburn i jej raczkujące dziecko, wygłupy Shirley MacLaine z córką, albo...Bjork z synem:)  Miło się je ogląda, bo są w swym wyrazie lekkie, radosne i pełne pozytywnych uczuć. Jest tam też kilka zdjęć dzieci w podskokach, "w locie", w śmiesznych pozach - takie lubię najbardziej, bo w swojej prostocie i braku jakiejkolwiek stylizacji, tym bardziej podkreślają magiczny i beztroski czas dzieciństwa- czas jakby zupełnie inny od tego, który mierzony jest pozostałym; przede wszystkim dorosłym...

Tyle o zdjęciach (pewnie niektóre z nich kiedyś się tu pojawią), bo chciałam przede wszystkim napisać o obrazie. Mam to szczęście, że otaczam się ludźmi, którzy potrafią mnie inspirować i podsyłać często różne linki, zdjęcia, listy, utwory, twory i informacje, które zostają w mojej głowie na dłużej. Jedną z takich osób jest Magda, której pierwszy list wysłany do mnie po narodzinach Witka, poza wieloma przyjemnościami, zawierał niedużą reprodukcję (wtedy nieznanego mi) obrazu. Muszę powiedzieć, że zakochałam się w nim od razu i od razu wiedziałam, że szybko ją oprawię i zawiśnie w naszym pokoju. Tak też się stało. Obraz jest autorstwa mało znanego, tzn. nie bardzo popularnego (i jak donosi Wikipedia- słabego z chemii...) amerykańskiego malarza, o ciekawym i długim nazwisku: James Abbott McNeill Whistler.
Tak się przestawia Jego "wizytówka" w przeglądarce Google:


Pan James gustował głównie w morskich krajobrazach ( niektóre wyjątkowo godne uwagi, albo po prostu ja lubię morze, wodę...), ale popełnił też jeden, na pierwszy rzut oka niepasujący do wszystkich pozostałych ze swojego atelier... Oto on:

Obraz w dosłownym tłumaczeniu zatytułowany jest: "Matka z dzieckiem na kanapie"... i taką też sytuację przedstawia. Nie wiem sama, czy to sposób pokazania wtulenia się dziecka w ciało matki, czy użyte kolory i ogólny spokój bijący z tej sceny tak mnie ujęły. Lubię na ten obraz patrzeć i w ogóle mi się nie nudzi. Lubię go mieć w zasięgu wzroku. Lubię do niego wracać. Może mnie trochę rozczula, może w momentach większego kryzysu i bezsilności - przypomina o tych jaśniejszych stronach macierzyństwa. Choćby o zasypianiu przy sobie w pełnym miłości geście i obejmowaniu nawzajem tak, jakby to miało zasłonić i ukryć przed całym światem...



18 listopada 2014

Plan i postanowienia

Właśnie przyszło mi do głowy, że każda mama, zwłaszcza ta pierwsza mama, tzn. ta która ma swoje pierwsze dziecko, powinna się nauczyć nie narzekać. I wbić to sobie do głowy, jak przykazanie: Nie narzekać w mowie, piśmie a nawet w myśli!;) Właśnie dlatego, że powodów do tego, codziennie, jest tysiąc i więcej...

Po pierwsze narzekanie osłabia i wprowadza w jeszcze gorszy nastrój i jeszcze większą czarną dziurę; po drugie stajemy się nieznośne i zaczyna się nas unikać, a i łatwiej wtedy usłyszeć, zwłaszcza od najbliższych (niesprawiedliwe to fakt) teksty typu: "Masz czego chciałaś, więc...nie narzekaj!"  itp., itd. Czy rzeczywiście jesteś w stanie chcieć tego, na co narzekasz? Wiedzieć i przewidzieć, że chcesz właśnie t e g o, jeszcze przed ciążą, kiedy dopiero budzą się w Tobie zamiary, plany, instynkty, czy cokolwiek w kierunku chęci urodzenia swojego dziecka? Oczywiście, że nie. Jest to niemożliwe. Żaden poradnik, dobre rady koleżanek, fora o macierzyństwie nie przygotują Cię na to, czego doświadczysz sama, zaraz po porodzie i przez następny rok, lub więcej ( mam na myśli ten "najgorszy"- najtrudniejszy czas z dzieckiem), bo nie mogą. Dopiero tzw. praktyka, i powtarzanie wszystkiego dzień w dzień doprowadzają do tego stanu, w którym nie tylko mówisz, że zaraz zwariujesz, ale wiesz dobrze, że to coraz bardziej realne, że naprawdę się dzieje, że nie przesadzasz, powtarzając: " nie mam siły", "chcę tylko szybciej zasnąć", "nie chcę dzisiaj wstawać w nocy- ani razu", "nie mogę już słyszeć tego ciągłego maaamaa".

Myślę, że jedyne, jak można sobie wtedy pomóc, to nastawić się na przeczekanie. Nie okresu niemowlęcego i trochę starszego, ale konkretnie: na przeczekanie każdego dnia i każdej godziny. I dotrwanie do tego momentu, kiedy Twoje dziecko ląduje w swoim łóżeczku, a Ty na kanapie: z herbatą, gazetą, laptopem, lub przed telewizorem, robiąc w końcu to, na co przez cały dzień nie było chwili i pozwalając, żeby cała Twoja powykręcana i rozczochrana dusza wróciła w końcu na swoje miejsce. Ja się tak ratuję. Próbuję. I postanawiam i staram się zmieniać myśleniowe nawyki, aby nie pogrążać siebie jeszcze bardziej, nie taplać w tych wszystkich "jak mi niedobrze i zaraz umrę i rzygam już tym wszystkim". Bo zauważyłam, że myśląc w ten sposób tylko to podkręcam , siebie nakręcam, jestem jeszcze bardziej wkurzona, zmęczona i "nieszczęśliwa". Żadnej ulgi. Dlatego, myślę, że warto się przestawić... Choć to trudne, jak przenoszenie lokomotywy na inny tor....
Wydaje mi się, że w podobny sposób uczy się przy dziecku cierpliwości. Ale to jeszcze wcześniej, na innym etapie. Choć i wtedy podobnie, pojawia się "oświecenie", przekonanie, że inaczej się nie uda, nie ma sensu "walczyć"-trzeba się w tę cierpliwość zaopatrzyć i profilaktycznie, niczym strój na wyjątkową okazję, już ją przywdziewać, kiedy tylko zbliża się kryzys ( pojęcie bardzo szerokie i bardzo sytuacyjne w kontekście dziecięcego kryzysu;!)

W tym całym zamieszaniu o którym wyżej mowa nie mam na myśli tego, że nie należy od czasu do czasu, dla własnego zdrowia psychicznego, wyżalić się komuś bliskiemu i ponarzekać ile się tylko potrzebuje. Pewnym jest, że tego rodzaju oczyszczenie to inna historia i jest wręcz niezbędne, żeby można było na nowo stawiać czoła "zadaniom"... Bardziej chodzi mi o skupienie na własnej głowie; analizie tego, co w niej na co dzień kipi i huczy, i co z tego nam się przydaje, a co tylko szkodzi.

17 listopada 2014

Zamiast "Cześć"!:)

To ciekawe, w jaki sposób dzieci zaczynają rozmowę. Dzisiaj na placu zabaw, jeden chłopczyk podbiegł do kółka w którym się kręciliśmy, wskoczył do środka w jego (kółka) pędzie, co trwało sekundy i było trudne do przewidzenia ( jego tato wyraźnie za nim nie nadążał i błąkał się jeszcze przy huśtawkach, kiedy On siedział już koło nas) i nagle powiedział: "Mogę pokazać na palcach, ile ważę ( pokazał, chowając w obu rączkach dwa kciuki), "...i mam jeszcze muły, ale schowane pod kurtką. Ale mam je tam i one są wielkie!" Taki oto wstęp do konwersacji! Tato w końcu doszedł do nas, Witkowi znudziło się kręcenie, a Młody w zielonej czapeczce, wyglądający jak zielony balonik i żabka w jednym, prawie wyrywając sterujące kółko rozhuśtał się na całego! Tak, miał siłę ten chłopak i umiał ją pokazać. Później, kiedy już odchodził, z daleka do nas krzyczał: "Mam jeszcze w domu nowy rower. Nowiuśki!"
:)

15 listopada 2014

Kołysanka...

Myślę, że czasami to mamie ( tak, jak mi dzisiaj) potrzebna jest kołysanka...
Tak też się ukołyszę!




Misia-Kotka która lubi dzieci

Dzisiaj byliśmy z Witusiem na mostku przy działkach puszczać listki i patyki do wody. Woda była bura, wirowata i na pewno zimna, nie wyglądała zachęcająco, ale listki porywała szybko i wiodła je zręcznie na drugą stronę pod deskami. Kiedy już schodziliśmy z mostu Witus zauważył za siatką kota. Jak się okazało była to  Kotka Misia i jej właścicielka, Pani "grzebiąca sobie w ziemi..."
Po kilku uwagach na temat pogody, że "ciepło i, że można w ogródku porobić", dowiedzieliśmy się, że "Pory roku i zmiany pogody najszybciej rozpoznaje ten, co robi w ziemi", i że Misia jest "ich" drugim kotem, bo tam pod tym kamieniem, koło żywotnika, leży ich pierwszy kot, który został przejechany  na obwodnicy ( a wcześniej na pewno go jacyś ludzie szczuli psami, bo tu są tacy, co tak robią. I on się musiał wystraszyć, uciekał, wpadł na drogę i tam zginął...); dopiero po pięciu dniach udało się go znaleźć i spoczął tutaj, w ogródku bo gdzie by indziej, jak on też na działkę przyjeżdżał "z nami".
A Misia to jest taka mądra, że jedzenia ze stołu nie zje, a jak rano mąż się goli i Ona zaczyna się łasić mu do nóg, bo myśli, że zaraz ją gdzieś zabierze i pojadą razem, a on owszem jedzie, ale na przykład na zakupy albo coś załatwić, to On jej wtedy mówi: "Misia pojedziemy później, teraz idź spać." I tak też Ona robi, odwraca się i idzie spać! Wszystko rozumie!
A Misia... Piękna, dorodna, grubiutka, szaro biała, z mlecznym brzuszkiem wysłuchała tych oracji na swój temat, a że chyba nie pierwszy raz były wygłaszane, trochę znudzona bo nie speszona, poszła sobie w jakieś krzaki ( znaczy się krzewy ozdobne) i już nam się więcej nie pokazała. To ona jednak zwabiła Witka do siatki, bo "bardzo lubi dzieci, i jak tylko usłyszy głosy, od razu zagląda. Jak tu małe dzieci wracają  ze szkoły, to ona od razu podchodzi do siatki i je obserwuje".
Wcześniej Misia powąchała moją rękę ( dowiedziałam się, że to znak, że jestem "dobry człowiek", bo nie każdą powącha; dziecka tak, ale dorosłego już nie...), do Witka się uśmiechnęła i...zniknęła. Sama kociąt nie miała. "Ona czysta jest. My mieszkamy w bloku". Misia-hrabina działkowa.

12 listopada 2014

Niech Pani patrzy!


...dzisiaj na przyszkolnym palcu zabaw zostaliśmy z Witkiem otoczeni przez "trzy różowe wróble", które jak tylko złapały ze mną kontakt wzrokowy, od razu rozśpiewały się na całego i jedyne co słyszałam, to właśnie: "Niech pani patrzy...", a potem: "A ja tak to robię, a ja tak; a tego Pani jeszcze nie widziała" itd i w kółko... Chodziło o popisy na rurkach, barierkach; o przewroty, fikołki, zeskoki, skoki, plątanie i ogólnie "power" dziecięcy, który nie zna granic, jeśli pozwoli mu się dobrze rozkręcić...
Trzy Małe i jednakowo Różowe Wróble ( to aż zadziwiające, jak bardzo różowe...) były nieźle nakręcone i pełne życia, że się tak delikatnie wyrażę...Witek był jednak zachwycony nimi, jak i całym widowiskiem, choć na początku trochę się wycofał i nie bardzo wiedział, co to się dzieje; skąd ten szum i zamieszanie.
Male Wróbelki- wygimnastykowane na całego! Ale to nie dziwne, bo jak się szybko dowiedziałam: "One ćwiczą i się kolegują. ale tylko one dwie, ta Mała nie, Ona jest siostrą tej jednej ale jest jeszcze mala, bo ma tylko 4 lata. Więc nie chodzi do szkoły ( a one już chodzą, do tej samej szkoły i rocznikowo mają 7 lat, a tak normalnie to 6;), a ta Mała to nawet dobrze, że do szkoły nie chodzi, bo w klasie jest nudno. Zwłaszcza teraz, jak zmienili Panią i na zastępstwie jest inna. Tej nie lubią. Bo jest brzydka i krzyczy... A w szkole w ogóle jest nudno. Jak na różańcu."
"Na różańcu jest nudno?- musiałam zapytać.
 "Tak, różaniec jest nuuuuudny- przekonują mnie bardzo pewnie.
" A wy chodzicie codziennie?-dopytuję jeszcze.
 "Tak chodzimy, ale tam takie nuuuudy- zapewniają ponownie i wykrzywiają się, w zabawnych grymasach.
Ot, czego się można przy okazji dowiedzieć!:)
Potem, jak przyleciały, tak się nagle zerwały i Ania-ta Mała, z najwyższej drabinki zeszła na dół, Magda i Natala- pozostałe Wróbelki,  potykając się o siebie, poszczebiotaly jeszcze chwilę i pobiegły za swoimi mamami, które musiały być tak przyzwyczajone do tego rodzaju zabaw, niewinnych choć zdecydowanych zaczepek, że wcale nie zwracały na nie uwagi, same zajęte rozmową w rogu boiska.
Witek, miałam wrażenie, westchnął, kiedy poszły.  Może trochę z ulgą, bo działo się przez te kilka minut, chyba aż nadto, jak na jego małe uszy i oczy;) Moje chyba też się trochę zmęczyły...:)

Dlaczego MY tutaj...

...ten blog dedykujemy wszystkim, którzy codziennie, co dwa dni lub w innych odstępach czasu dostają ode mnie meile z informacjami, co u nas słychać, jak się mamy, gdzie byliśmy, co robiliśmy i czy może padło przy tym nowe słowo albo urósł międzyczasie nowy ząb...;) U nas, czyli u mnie i Witka. Właściwie przede wszystkim u Witka, bo to o nim zawsze najwięcej w tych meilach...;)

Ponieważ z wielu powodów czasu mam coraz mniej, zamiast osobnych meili wysyłam Wam (Babcie, Ciocie i Przyjaciółki moje drogie!) zaproszenie otwarte do zaglądania tutaj! Mam nadzieję, że całą operacja się sprawdzi i będziecie równie zadowoleni i nadal "na bieżąco"!

:)) <3
 M

p.s. Poza wpisami dotyczącymi naszych przygód i innych historii pozwolę sobie czasami dla tzw. odreagowania na drobne refleksje nt macierzyństwa w ogóle. Bo to jednak dosyć przełomowy i znaczący etap w życiu jest.... Mój stosunek do niego być może jest dosyć specyficzny i nie tak cukierkowy, jak się często zdarza ( po prostu tak mam i bliższa jest mi Rachel Cusk w swoich odczuciach, niż... no nie wiem kto; ktoś kto tym macierzyństwem tylko żyje i gada w kółko o nim i o postępach swoich dzieci itd.; choć o paradoksie, temu też jest poświęcony ten blog!;); może więc chodzi mi bardziej o styl, o pewną skalę...o "nierzucanie się" w ekstazie i podnieceniu na wszystkie małe dzieci, nie "ślinienie" na ich widok, nie nierobienie z siebie durnia przed nimi...;)

I jeszcze tytuł. Skąd taki? Witek powiedział tak, kiedy odsuwając się od niego na kładce, próbowałam zrobić mu zdjęcie w szerszej perspektywie, z pięknym jeziorem w tle...niestety nie obliczyłam dobrze odległości i ja wpadłam do wody z aparatem, a Witek miał z tego niezły ubaw. Powtarzał wtedy co chwilę właśnie te dwa słowa. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałam później, że właśnie one idealnie oddają wszystko to, co wydarzyło się w moim życiu od Jego narodzin. To było takie duże BAM... jak upadek z wysokości bez lin asekuracyjnych, jak kąpiel w zimnej i nieznanej wodzie, jak...można by mnożyć! I jeszcze to ogólne zaskoczenie, z którym przez długi czas nie wiadomo, co zrobić - czy się do niego przyznać ( przed samym sobą też), czy próbować je ukryć... Moje BAM wygląda właśnie tak... w wersji mocno okrojonej;)