15 września 2015

Lustrzane odbicie

Często mówi się, że: "dzieci są lustrem swoich rodziców". Przyszło mi to do głowy, kiedy korzystając wieczorem ze swojej "wolnej chwili" usiadłam przed domem, na progu, żeby posłuchać świerszczy (są nadal!) i popatrzeć "w górę" (chmury co jakiś czas odkrywały kolejne kawałki rozgwieżdżonego nieba). Na zewnątrz było całkiem ciepło. Ustał wiatr, deszcz i zimno też się musiało gdzieś zatrzymać... Mogłabym siedzieć w ten sposób bardzo długo, całymi godzinami... Wtedy jeszcze mocniej można zdać sobie sprawę z tego, że tak, jak pojawiamy się na tym świecie zupełnie sami, tak i zupełnie sami jesteśmy do końca. Oczywiście, mamy rodzinę, bliskich, najważniejsze nam osoby, które zawsze o nas pamiętają, wysłuchują, pomagają - są. Ale nie o to chodzi. Wewnętrznie zawsze zdarzy się okazja i taka sytuacja, by odczuć to wyjątkowo mocno- tego rodzaju samotność; "egzystencjalną", życiową?
Dziecko (własne) trochę ją  zmniejsza, bo z nim jest się prawdopodobnie najmocniej i najtrwalej związanym, ale... i tak przychodzi taki moment, kiedy świadomość tej pustki nie do wypełnienia, aż zapiecze...
Tymczasem... Jeśli ja jestem "urodzonym samotnikiem"i prawdopodobnie dopiero na studiach stałam się bardziej towarzyskim człowiekiem, to dlaczego dziwię się mojemu dziecku, które nie lubi "tłumów" ;lubi bawić się sam i często sam się sobą zajmuje. Że potrafi nawet powiedzieć "mama domu", kiedy wyjdę sprawdzić, co porabia... Choć podejrzewam, że tutaj akurat chodzi o to, żebym nie widziała tych rzeczy (jak moczenie rąk po łokcie przy "myju myju" dla "osień bruma"), których wie, że robić nie powinien.
Dlaczego chciałabym żeby był miły i przez wszystkich lubiany? Żeby dawał się głaskać, gilgotać i inaczej "zaczepiać". Czy sama bym tak chciała, podobałoby mi się to? Czy kiedykolwiek spełni oczekiwania "wszystkich"? Nigdy. Tylko i wyłącznie dlatego, że są tak rożne i jest ich tak wiele. Dla jednych może być indywidualistą i introwertykiem, dla drugich mrukiem i ponurakiem, gburem i milczkiem... Po raz kolejny łapię się na tym, aby pamiętać, że jest przede wszystkim "sobą". I wiele cech, które w nim dostrzegam, są mi dobrze znane...

                                                                  ***

Dzisiaj mieliśmy piękny spacer z Witusiem. Dzień, przedpołudnie, w krótkim czasie, z szarego i deszczowego zmieniło się w jasne, słoneczne...Poszliśmy piaszczystą drogą "zbierać na niej kamienie". Po drodze Witek zdecydował, że będzie wdrapywał się po małej piaszczystej skarpie do lasu. Role nam się trochę odwróciły i nagle to on stał się moim przewodnikiem, On był organizatorem tej wycieczki: pokazywał gdzie idziemy, co będziemy robić i entuzjastycznie zachęcał do kopiowania Jego ruchów. Po drodze musieliśmy się porozbierać, bo słońce całkiem się już rozkręciło...Witek zrobił się słaby, zmęczony, spragniony i wszystko inne na raz. Musiałam go nieść, aż do polnej drogi, którą na skróty wróciliśmy do domu. Lubię, kiedy On w połowie drogi, zawsze pyta: "Mama, gdzie dom?", choć tak naprawdę dobrze pamięta, że już się do niego zbliżamy. Albo, gdy wyjeżdżamy gdzieś, mówi ze swojego fotelika w samochodzie: "Papa dom!" Miło się tego słucha.:)

Na samym końcu naszej wycieczki spotkaliśmy małego rudego kotka, który dramatycznie zawodził, schowany gdzieś w trawach. Witek od raz się zmartwił, a kot od razu ucieszył i rozbrykał. Szedł długo przed nami, ale przed wyjściem na główną drogę, zatrzymał się. Witek zawsze bardzo poważnieje w takich sytuacjach. Musiałam mu tłumaczyć, że ten kotek mógł się zgubić, że czeka na niego mamma i że ma dla niego "mniamniu", dlatego nie idzie z nami dalej... Reakcja była natychmiastowa: "Ta... Mama, ja mniamniu, domu". ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz